Miejskie autobusy i pasażerowie szajbusy [opowiastka]

autobusy opowiadanie

Tekst napisany w 2005 roku. Wtedy codziennie dojeżdżałam ponad 40 km na uczelnię zdezelowanym pekaesem, często też korzystałam z katowickiej komunikacji miejskiej. Szczyt grafomaństwa, nawet teraz po latach miałam problemy ze sprawdzeniem tego, zatem proszę o wybaczenie za błędy.

Jest! Podjechał! Mechaniczny jamnik błyszczący w słońcu niby świeżo wysmarowany wazeliną i wypolerowany pupil motomaniaka z magiczną liczbą XXX zarówno z przodu, jak i z boku.  Zawsze do usług!

Niezniszczalny okaz dziewiętnastowiecznego postępu technologicznego powitał stłoczoną na przystanku masę ciężkim westchnieniem zmęczonego silnika: „Psss…”. Jeszcze tylko coś szczęknęło, prychnęło. Miało się wrażenie, że zaraz na jezdnię wysypią się tysiące maleńkich śrubeczek, gwoździków i innych zbędnych cudenek, które jedynie dla fascynatów motoryzacyjnych czasopism cokolwiek znaczyły.

Ludzie w środku ściśnięci jak sardynki w puszcze tylko patrzą bez emocji na diabelskie harce dziejące się na zewnątrz. Przyciskają twarze do szyby i poruszają ustami niczym ryby wyrzucone na brzeg oceanu, prosząc bezgłośnie o pomoc. Szyby już są zaparowane od ich oddechów, a w środku panuje taki zaduch, że panienki w obcisłych gorsetowych bluzeczkach zaczynają omdlewać, starsi panowie intensywnie się pocą i raz po raz obcierają pot z czoła. Inni jeszcze, uzbrojeni w gazety, zaczynają zaciekle wachlować się nimi, a papierowe kartki od ich mokrych dłoni więdną jak kwiaty pozbawione życiodajnej wody. Jeśli znalazłby się jakiś wspaniałomyślny inteligent, który odważyłby się otworzyć okno, to i tak na nic zdałyby się jego wysiłki, bo powietrze nie miało możliwości przecisnąć się przez tę zbitą gromadkę. Na dodatek znaleźliby się osobnicy z zaświadczeniem lekarskim, że nie mogą stać w przeciągach albo też kobietki, które bałyby się, że nawet maleńki podmuch wiatru może zburzyć im starannie ułożoną fryzurkę.

Zbita gromada stojąca na przystanku zafalowała złowieszczo… zatrzęsła się… i nagle… pojedyncze jednostki oderwały się od tego tłumu. Szybko biegną do drzwi, pchają się łokciami byle tylko być pierwszym, być tym pierwszym naznaczonym smarem i sadzą od niedomytych drzwi. Jeszcze tylko jedne głuche „pss…” i wrota autobusu otworzyły się dla niecierpliwych pasażerów. Taak… Teraz tylko wypada zamachnąć nogą do tyłu i kopnąć sąsiada, dając mu do zrozumienia, że to ja jestem tu panem i to ja wchodzę pierwszy. A co!

Już pierwszacy przybierają pozę sprintera gotowego do startu. Już wyczekująco i z napięciem patrzą przed siebie, czekając na znak. Start! Puścili się do biegu, gdy wtem zwierzęca czujność kazała im się zatrzymać. Szarmanckim odruchem dżentelmeństwa umożliwiają najpierw innym wyjście z pojazdu. Zewsząd dobiegają niezadowolone pomruki, co odważniejsi warczą złowieszczo, a babcie cmokają i teatralnym gestem łapią się za serce (“oj, ja chora i biedna…”). Jest, w końcu droga wolna.

Teraz tylko na raz, dwa, trzy!

Wszyscy zaczynają przebierać nogami i wspinają się na schody. Zapierając się łokciami, przeciskają się do przodu i chcą wyprzedzić innych, cicho modląc się w duchu: „Żeby były jeszcze wolne miejsca… wolne miejsca…”.

Babcia sprawiająca wrażenie jawnie schorowanej, początkowo mozolnie wspinała się na schodki, ale teraz tylko zakasała rękawy i wciskając torbę pod ramię niezmordowanie prze naprzód. Niejednego młodziaka wyprzedziła, niejeden przez nią stracił równowagę, niejeden przez nią będzie miał siniaki. Jest już w środku. Nawet nie pofatygowała się pokazać kierowcy biletu upoważniającego do ulgowego przejazdu. Kątem oka wyłowiła z ciemni autobusu jedno wolne miejsce. Leci… Pędzi… Z satysfakcją w oczach wywaliła język na zewnątrz i biegnie niestrudzenie. Już dotknęła ręką oparcia. Już robi mały półobrocik ciałem, żeby od razu sadowić swoje siedzenie na plastikowym krzesełku. Już z jej ust wydobywa się triumfalny okrzyk, gdy nagle jakaś inna kobieta w podeszłym wieku wystylizowana na femme fatale ją ubiegła i zajmując jej miejsce, z totalną ignorancją i beztroską wpatrzyła się w szybę.

A nasza babulinka tylko zadrżała z tłumionej wściekłości. Chwyciła się za serce jedną ręką, drugą położyła torbę na ziemi, po czym złapała się poręczy i zaczęła chorowicie drżeć i pokaszliwać, stękać i wdychać…