W poszukiwaniu własnego Zen

wlasne zen

Ostatnio tak sobie luźno myślałam, jakie są moje marzenia. W mojej głowie pojawiłam się wbita w damską garsonkę, stojąca na szczycie góry sukcesu, krzycząca „Dalej, stać Cię na więcej! Planuj, działaj, zdobywaj!”. I od razu zrobiło mi się źle, że właściwie to nic nie osiągnęłam i nadal nie osiągam.

Że, owszem, coś tam porobię, ale tkwię właściwie na życiowej kanapie, a moje cele sprowadzają się tylko do jakichś jednorazowych zrywów, jak poderwanie dupy by skoczyć do lodówki po piwo. Właściwie to wegetuję, nie wykorzystuję na maksa swoich możliwości, a przecież stać mnie na więcej. Nie ukrywam, takie obrazki w głowie od razu wywołują u mnie spore wyrzuty sumienia.

Zapytałam G., jakie są jego marzenia czy życiowe cele (jedną Celę już ma, ha, ha). Namyślił się chwilę i odpowiedział: „Mieć święty spokój”.

Kurczę, jak ja mu tego pozazdrościłam! I wzięłam to do serca.

Po cholerę mam się katować jakimiś sukcesami, karmić gadkami i cytatami motywacyjnymi, porównywać z innymi, planować, wyciskać z siebie i z życia na maksa, skoro mi na tej kanapie dobrze, czuję spokój, a jedyne wątpliwości pojawiają się, jak przychodzi do bilansu moich osiągnięć.

Pierwszym krokiem było odlubienie fanpage’y na Facebooku, które codziennie zasypywały mnie tym, że jestem kapitanem łodzi płynącej po rzece nazwanej Sukces.

I nie chodzi o to, że nagle stanę się leżącym warzywkiem bez ambicji, chodzi o to, że odzyskałam komfort. Komfort, który pozwoli mi działać, a nie tylko użalać się nad sobą. Komfort, który pozwoli mi cieszyć się nawet z małych sukcesów, mimo że do zwycięskiego Mont Everestu będzie mi jeszcze daleko. Komfort, który pozwoli mi z innych dziedzin życia czerpać energię.

Pomału odzyskuję spokój ducha.