Dlaczego warto grać w squasha [zwierzenia couch potato]

squash-dlaczego-warto-grac

To nie będzie żaden artykuł, gdzie dominować będzie chodakowsko-fit język, obciekający mobilizacją i wciśnięty w lycrę. Pokrótce postaram się wytłumaczyć, dlaczego ja lubię grać w squasha i dlaczego akurat go wybrałam. I jak to jest, że taki grubas jak ja w ogóle w niego pyka, narażając swoje stawy i kolana na urazy, a koszulki na przepocenie. Oto squash z perspektywy couch potato.

Może najpierw kilka słów o mnie. Mam nadwagę. No, powiedzenie, że mam nadwagę jest grubym (he, he) niedopowiedzeniem, ważniejszy jednak jest fakt, że ta nadwaga nie wynika z ciągłego siedzenia przy biurku i wpieprzania hamburgerów suto zalewanymi napojami gazowanymi i przegryzanymi czekoladą. Mniejsza o to, jak to się stało, że jestem jaka jestem. Chcę tylko podkreślić, że odstaję od tych obrazów, które ludziom pojawiają się na mój widok. Nie żrę, a do tego ruszam się trochę więcej niż po kolejne piwo do lodówki. Fakt, nie są to jakieś sporty wymagające włączenia Endomondo i zasługujące na lajki znajomych na Facebooku, ale… staram się.

Gdy jeszcze pracowałam, pięciokilometrowe spacery były na porządku dziennym. Do pracy dojeżdżałam autobusem, ale czy deszcz, czy śnieg, wracałam już piechtolotem, nawet wydłużając trasy, jak czułam, że “nogi mnie niosą” (11 km? dla mnie to pikuś). Gdy tylko pogoda pozwoliła, ruszałam na rowerze – do pracy prosto, z pracy już waląc jakieś pętelki na mapie.

Jak przestałam pracować na etacie, wiedziałam jedno – nie mogę zasiedzieć się w domu, bo: 1) ocipieję, 2) zesztywnieję, 3) przytyję. Dziarskim krokiem więc robiłam (i robię nadal) przynajmniej godzinne spacery, poznając Kraków właściwie na nowo i zapuszczając się w takie miejsca, gdzie tylko modliłam się, żeby ktoś mnie zgwałcił (nadaremnie). Dodam takie drobnostki, że np. w galeriach nie korzystam ze schodów ruchomych, tylko wtaczam swoje cztery litery po schodach statycznych, kpiąco patrząc na te wszystkie zblazowane księżniczki, które płacą miliony za zajęcia fitness, a nie umieją nawet wykorzystać otaczającej je infrastruktury do ujędrniania pośladków.

Jaka aktywność fizyczna była przed squashem

Do tej pory tak mam, że moją aktywnością fizyczną jest przede wszystkim chodzenie. Czasem tempem emeryta, czasem tempem żołnierza. Wszystko zależy od moich chęci. Bo najważniejsze dla mnie – nie zmuszać się. Idę, bo chcę, a nie, że muszę odhaczyć kolejne kilometry w kajeciku. I to właściwie jest moim motorem. Pilnuję tylko, żeby tego dłuższego łażenia było więcej niż trzy razy w tygodniu. Reszta przychodzi sama. Wystarczy, że wstanę rano i zobaczę słońce… Od razu wiem, że dzień spędzę na dworze. Jak na przykład wczoraj – wyszłam na pocztę, mając do przemierzenia najkrótszą trasą wg Google Maps jakieś 800 metrów. Przeszłam 6 km. Da się? Da!

Rok temu uczęszczałam na zajęcia z tai-chi, ale szybko się znudziłam. Powolne i skupione ruchy, powtarzalność układów. Dla mnie nie miało to sensu. Jestem typem osoby, która jest energiczna i doceni raczej zajęcia, gdzie będzie się ruszać niczym porażona paralizatorem. Tai-chi tego mi nie dało i już po pięciu zajęciach byłam zniechęcona.

Potem był kurs tańca. Niestandardowo, co? Ale w końcu to też ruch. Był to kurs dla par, który sprawiał mi jakąś frajdę, mogłam sobie pozarzucać bioderkami, raz po raz patrząc z obrzydzeniem na siebie w lustrze. Tutaj zrezygnowałam, bo mój partner zrezygnował. Zgodność cholerna. On nie poczuł samby w biodrach, nadal tańczył na swój sposób (tzw. krabik, czyli mocno zgięte nogi w kolanach i zamiatanie jajami o podłogę) i w sumie nie widział potrzeby przechodzenia tych 10 metrów przez ulicę (tak daleko mieliśmy) dla jakiegoś fiku-miku-obrót-ziew-ziew.

Za czasów młodości i szczupłości był również tenis. Ale tutaj zaledwie kilka razy machnęłam rakietą i miałam dość. Uczyłam się grać na otwartych kortach w lato, panował upał, a więc i moje zniechęcenie było dość spore. Motywacją do wzięcia rakiety w rękę było obiecane piwo po treningu, ale tu szybko się okazało, że piwo może być i bez treningu. Aha, dodajmy do tego ewidentny brak cierpliwości mojego nauczyciela, który co chwilę ode mnie słyszał, że on źle podaje, że robi to specjalnie, że nie umie grać i w ogóle “kurwa, nawet nie umiesz porządnie odbić, chodźmy na piwo”.

Jak więc widać, nie jestem typem sportowca. Jestem typem, który coś tam się porusza, żeby nie zastygnąć na wieki jak mim na ulicy, ale do zajaranej biegaczki czy fanki Chodakowskiej wiele mi brakuje.

Co przemówiło za squashem

Na początku był Multisport. To on mnie miał zachęcić do częstszego chodzenia na basen czy znalezienia jakiegoś sportu dla siebie, który mnie “zajawi”. Gdy mój facet co chwilę wyskakiwał z domu na tenisa, squasha.. ja wciąż szukałam sportu dla siebie. W końcu jakoś tak naturalnie przyszło, że przecież mogę squasha spróbować, szczególnie, że jeden dość bliski kolega, grubszy ode mnie (masz ty, gruby klocu!) też zaczął w squasha pykać i sobie chwalił.

Aż przyszedł ten czas. Moim trenerem i squashowym partnerem został mój chłop, który od teraz miał nie tylko w domu się ze mną użerać.

Pierwsze zajęcia były… wyczerpujące. Nigdy, ale to nigdy nie idźcie z kacem na squasha. W ogóle nie uprawiajcie wtedy sportów, chociaż znam wielu, którzy na przebudzenie dymają właśnie na korty czy do klatek (kort to tenis, klatki to squash, ale też mówi się korty). Ja byłam akurat po mojej firmowej imprezie pożegnalnej, gdzie to dość bogato byłam żegnana i sama się żegnałam z innymi z powodu mojego odejścia z pracy. Kolorowe drinki były spożywane litrami, później litrami były wydalane. Litrowo też się pociłam na tym squashu. W głowie pulsowało, schylanie po piłki groziły wymiotem… No, ale coś tam popykałam.

Na koniec padły te słowa: “No, jest potencjał” (z zachowaniem dużej ostrożności i bez patrzenia mi w oczy, ale jednak…). Stwierdziłam więc, że trzeba spróbować zagrać na trzeźwo. Ciężko było, ale jakoś się udało. I poooszłooooo.

To są rzeczy, które sprawiły, że squash nadal mi się nie nudzi:

Bliskość kortów. Do ośrodka mam… 400 metrów. Jest tak blisko, że – uwaga, niehigieniczna uwaga – po grze nie korzystam z pryszniców, tylko odświeżam, co mam odświeżyć, przebieram się i biegusiem do domku, by tam na spokojnie dać się wysmagać strumieniom wody pod prysznicem i wysmarować się lepiącym balsamem zaraz po.

Cena. Z Multisporta zrezygnowałam, bo i tak musiałam dopłacać, a przy korzystaniu z samego squasha utrzymanie karty jest nieopłacalne (za siebie płacę od 10 do 30 zł za godzinę w zależności od pory dnia).

Dynamizm akcji. Wiadomo, że pierwszy raz jest jak… pierwszy raz – tu chcesz macnąć, tam chcesz wtargnąć, a w efekcie machasz rakietą jak oklapniętym penisem. Fajne jest to, że jesteś zamknięty w czterech ścianach, po których możesz naparzać piłeczką do woli i z każdą kolejną grą uczysz się walenia po rogach, skosach i ogólnie “szmacenia” podań, by tylko wkurwić przeciwnika (raj dla trola!).

Różnorodność gry. Dopiero kilka razy grałam według zasad gry, do tej pory jestem osobą uczącą się, ale mój trener nie spoczywa na laurach i zapewnia mi rozrywki, dzięki czemu nie sterczę na korcie jak buka robiąca kupę. Przykładowo na rozgrzewkę gramy “na siebie”, potem jest przyspieszenie, że piłkę uderza się zawsze w przeciwległą stronę, aby przeciwnik jednak trochę do niej dobiegł (ja nie dobiegam, nie chce mi się, ograniczam się do pogardliwego podniesienia brwi).

Dobry i cierpliwy trener. To chyba powinien być punkt pierwszy w tej wyliczance. Jest to mega ważne, aby na korcie była osoba z odpowiednim nastawieniem, która i dobrze piłkę poda, powie, co można zrobić lepiej i będzie puszczać mimo uszu komentarze w rodzaju “ty ciulu, obiadu nie dostaniesz”, “wiesz, że nikt cię nie kocha… ciulu?”.

Gra męczy. Ale tak pozytywnie. Fakt, można się zniechęcić po nudnym pykaniu, kiedy ma się spadek formy (raz tak miałam – mózg mówił: “Biegnij, odbijaj!”, a ciało: “Spierdalaj”), ale jak gra jest dynamiczna, to i czas, i siły szybko umykają. Ja zawsze po grze jestem mokra (tam na dole też), a pierwsza godzina po grze mija w stękaniu.

Piwo dobrze smakuje. Nie wiem, jak wy, ale ja lubię po ostrym zmęczeniu wypić piwo w nagrodę. Zgadzam się z wszelkimi teoriami, że to najlepszy izotonik, który odpowiednio nawadnia i dostarcza mikroelementów. Wody potrafię wypić z litr na raz, a i tak dalej czuję się spragniona. Piwa dziabnę pół litra i już czuję się spełniona. To piwo zawsze jest dla mnie nagrodą (jedno, a nie, że od razu piwna balanga i kebabowa wpierdalanka). Gdy trening nie kończy się spoconymi pachami, piwa nie ma. Ot, trzeba się mobilizować.

Aha, zapominałam dodać, że… jestem pojebana. Tak właśnie określają mnie moi znajomi, gdy słyszą, w jakich porach chodzę na squasha. A jest to 23 wieczorem lub 7 rano. Nieważne, czy w tygodniu, czy w weekend. Chociaż iść tak w niedzielę rano na 7 i widzieć te zbłąkane i obrzygane owieczki jest mega rozkosznym widokiem. Jeszcze śmieszniejsze jest mijanie wypsikanych panienek i wyżelowanych gogusiów w piątek o 23, gdy ci piją swoje desperadosy, roztaczają swoje uroki i przygniatają swoją piżmowatą zajebistością. A ty dymasz z tym wystającym dildo z plecaka, bez makijażu, wbita w jakieś ciuchy, które z powodzeniem mogą być domówkami czy okresówkami.

Ekwipunek squashera

Jak każdego początkującego sportsmana i mnie dosięgły… zakupy! Najpierw jednak spróbowałam gry, żeby ocenić, czy warta jest inwestycji moich złotych dukatów. 

Pierwszym zakupem była rakieta. Względy praktyczne przemówiły, ponieważ jej wynajem kosztował 15 zł, co z kosztem kortu dawało już dość sporą sumkę. Swoją zakupiłam w sklepie internetowym i do tej pory sprawdza się wyśmienicie (no i jest moja, więc mogę nią walić po ścianach i podłodze, co też czynię, ale oczywiście niespecjalnie… po prostu jestem wtedy jak Pete Townshend, który poddał się chwili).

Potem poszły buty. Ileż można grać w tenisówkach? Uwierzcie mi, szybko można było odczuć złe obuwie – podbicie stopy bolało, pięty bolały, ból promieniował do łydek przy mocniejszym stąpaniu. Już na trzecie zajęcia kupiłam specjalne halowe obuwie do squasha i gra jest w nich o wiele wygodniejsza, a moje nogi nie wołają o odpoczynek po dziesięciu minutach hasania.

Następne były okulary ochronne. Tutaj z początku nawet o nich nie myślałam. Wprawdzie na kartkach informacyjnych w klubie była sugestia, by ochrony oczu używać, no, ale nikt nie używał. Zmieniło się to po moim zabiegu oczu, kiedy to lekarz sam mi powiedział, że okulary w grze są konieczne, a jako argument podał coś z czym dusza skąpiradła musi się zgodzić: istnieje coś takiego jak zaćma urazowa. Jeden pyk w oko małą piłeczką i już gotowi jesteśmy na wydanie około trzech tysi na zabieg. I tak planowałam okulary kupić zaraz po zabiegu, by móc grę kontynuować, ale argument z zaćmą podaję każdemu, bo zawsze lepiej wydać 100 zł na porządne okulary niż kilka tysi i jeszcze narażać się na jakieś konsekwencje zdrowotne.

 

Na koniec dodam, że coś w tym squashu jest. Wprawdzie nie fiurgam po korcie niczym piesek za frisbee, prędzej ze mnie ciało stałe, ale i tak lubię ten ruch. Na tyle go lubię, że jak miałam okres rekonwalescencji po zabiegu i nie mogłam nawet marszobiegu uprawiać (bo cośtam ciśnienie wewnątrzgałkowe cośtam), to po tych dwóch miesiącach, jak wróciłam do squasha, cieszyłam się jak Lisa Sparxxx na seks grupowy.