Nieśmiała diablica [opowiadanie]

telenowela

Już raz udowodniłam, że najbardziej genialne teksty wychodziły spod moich palców w trakcie lekcji w liceum. Ten tekst genialny nie jest, ale pamiętam, że skutecznie zabił nudę na lekcji informatyki w 2001 roku, a i pan od informatyki jakoś często stawał za moimi plecami i dziwnie nie ganił mnie za to, że zajmuję się głupotami. Wiem, że to pan czytał, panie Wolski, i wiem, że pan się wtedy uśmiechał!

Nic nie wskazywało na to, że ten dzień może być niezwykły. Wszystko było tak jak zawsze – ptaszki ćwierkały, wiaterek lekko powiewał. Monciuella del Costel stała przed lustrem i podziwiała swoje odbicie. Suknia ślubna w odcieniu błękitu delikatnie uwydatniała jej kształty. Różyczki były wszędzie, począwszy od pantofli, a na welonie skończywszy. Molla wspominała swe pierwsze spotkania z przyszłym mężem.

Było to nad brzegiem rzeki Tipopaji. Opalała się nago, bo wiedziała, że nikt tutaj nie przychodzi. Obok niej leżała siostra, która jak zawsze narzekała na upał. Nagle do ich uszu doszedł szelest dobiegający zza krzaków.

– Aaa… – wrzasnęły przerażone, zrywając się z ręczników i pospiesznie otuliły się skromną garderobą. Im oczom okazał się potężnie zbudowany mężczyzna w szortach i koszuli khaki. Wyglądał na bardzo zdziwionego i zmieszanego.
– Musisz teraz wyjść za Monciuellę! – orzekła siostra. – Wprawdzie ja wolałabym takiego przystojniaka, ale niestety jestem już zamężna.
– Kim panie są? Bo ja jestem Colardo di Passenopicio.

„To ten słynny milioner! Ach, ależ mam szczęście!” – pomyślała siostra Egrenna. W jej głowie rodził się już plan zdobycia majątku Colarda. Na jej twarzy pojawił się błogi uśmiech, gdy myślała o tych bogactwach, które za niedługo będzie trzymać w rękach.

– Musi pan wyjść za Monciuellę del Costel, jeśli nie chce pan zepsuć i jej, i swojej reputacji. Sądzę, że zdaje sobie pan sprawę ze skandalu, jaki wybuchnie po wieści o tym, że widział pan Monciuellę nago. To bardzo krępująca sytuacja zarówno dla pana, jak i dla nas.
– Oczywiście, wyjdę za nią – orzekł.

Molla oczywiście nie odzywała się, ponieważ była aż tak nieśmiała. Nawet pomysł z opalaniem się nago wyszedł od Egrenny. Nie sprzeciwiła się, bo się jej bała. Każdy zawsze sprawował nad nią władzę, więc była już do tego przyzwyczajona. Ale mimo tego, w głębi duszy buntowała się na taki obrót sprawy. A to wszystko z powodu jej odwzajemnionej miłości do Jordulla van Doggi. Ach! Cóż to była za miłość! Pełna czułości, radości i zrozumienia. „Ucieknę! Zaraz po ślubie!” – pomyślała w rozpaczy.

***

Colardo stał i patrzył na zbliżającą się przyszłą żonę. Marsz weselny grał, goście siedzieli uśmiechnięci, nie zdając sobie sprawy z jego ponurych myśli. „Przecież to jest podłość! Jak mogłem się złapać na coś takiego!” – spojrzał na Monciuellę w sukni przyozdobionej różyczkami. „Cóż za piękna, a zarazem dziwna dziewczyna. Nic się nie odzywa. I co ja będę z nią robić? Czy podzieli moją pasję do kolekcjonowania świńskich zębów? Co ja z nią zrobię?”. Jego spojrzenie napotkało wzrok Egrenny. Uśmiechnęła się do niego promiennie. „Taa… To jest kobieta dla mnie. Energiczna z prześliczną brodawką na nosie. Taką wziąłbym sobie bez wahania za żonkę! Ach, niesprawiedliwy jest mój los!”.

Wesele. Molla sięga po nóż… Zbliża się pomalutku w jego stronę… Czubek noża już prawie go sięgał… Zamachnęła się z całych sił i odkroiła spory kawałek tortu. Z dumą uniosła go do góry, po czym poczęstowała nim swojego nowo poślubionego męża. Wtem zdarzyła się niespodziewana rzecz – ta mała namiastka tortu wybuchła! Pozostałości lukru i kremu śmietankowego były teraz na twarzy Colarda, który wściekł się okropnie i zaczął rzucać we wszystkich potrawami, które znajdowały się przed nim na stole. Goście zaczęli uciekać. Szaleństwo ogarnęło każdego – jedzenie latało po sali, raz po raz lądując na czyjejś twarzy, bądź wieczorowym stroju.

Egrenna stała z boku, przyglądając się wszystkiemu z ciekawością. Wybuchający tort to była jej sprawka. Niestety nie wszystko potoczyło się tak, jakby tego chciała. Za mało dała ładunku i przez to tort nic a nic nie okaleczył Colarda, bo to właśnie w niego był skierowany zamach.

Monciuella, korzystając z zamieszania, wymknęła się chyłkiem z sali z Jordullem. Wskoczyli szybko do samochodu, zapuścili silnik i zaczęli uciekać. Jechali ulicą jednokierunkową, gdy wtem czołowo zderzyli się z czarną limuzyną. Odrzuciło ich i Molla wypadła na jezdnię. Limuzyna zatrzymała się. Wysiadł z niej sześćdziesięcioletni brodaty mężczyzna, który podbiegł zaraz do Molli. Wziął ją na ręce.

– O, ma ukochana! Co się z nami dzieje? Dlaczego nie potrafimy odnaleźć się w tym zbłąkanym świecie?
Molla szybko oprzytomniała na takie słowa i cichutko wyszeptała:
– Jestem w ciąży. Będziemy mieli dziecko.
– To super! Jedziemy do domu, żeby to uczcić. A ten twój szofer niech sobie tutaj poleży…
– To nie mój szofer, to mój brat.
– Ach, to podłożymy mu tylko poduszkę pod głowę i idziemy.
Wsiadł do limuzyny z Monciuellą na rękach i odjechał.

Tymczasem na sali, gdzie rozpętało się istne piekło, Colardo wraz z Egrenną padli sobie w ramiona.
– Och, moja miła! – wyszeptał. – Tyle lat na ciebie czekałem. Jesteś moja i tylko moja.
– Och, ja też cię kocham. Ale muszę zdradzić ci jedną tajemnicę…
– Mów, najdroższa.
– Mam naprawdę na imię Pimpapaja i jestem biologiczną matką Monciuelli. Mam 56 lat.
– Nic nie szkodzi. Teraz liczy się tylko nasza miłość.
Objęci wyszli z sali, pozostawiając za sobą dziki tłum.
– Ach, mój Colardzie. Zapomniałam ci powiedzieć, że cierpię na dość niezwykłą chorobę zwaną brazylijskim tasiemcem.

KONIEC