Zięciowata mama [felieton]

zieciowata mama

Felieton pt. “Zięciowata mama” został przeze mnie napisany w czasach licealnych, na lekcji biologii bodajże. Dałam go polonistce do oceny i nie było już wyjścia. Rozchichotana powiedziała, że felieton idzie na konkurs. Poszedł i zdobył II miejsce w Ogólnopolskim Konkursie na Felieton Prasowy imienia red. Michała Ogórka (2003 rok). Czasem warto olać lekcję… PS Moja mama nadal jest o ten tekst zła (“Zrobiłaś ze mnie potwora!”).

Zgubiony mój los niedoszłej panny młodej. A tak chciałam zostać starą panną (oczywiście z dzieckiem), która atakowałaby naród męski na słynnych herbatkach u “cioci Celi”. A wszystko przez moją ukochaną mamusię, do której nie dociera myśl, ze jej córunia jest feministką i kontakty z chłopakami ogranicza do minimum.

Ilekroć do domu sprowadzę jakiegoś mężczyznę, moja mamuśka ożywa. Nadskakuje gościa, zagaduje, a nawet (o zgrozo!) kokietuje! Nie pozostaje mi wtedy nic innego, jak wepchać gościa szybko do mojego pokoju i z rumieńcami na twarzy przepraszać za zachowanie rodzica. Przeważnie gość na początku jest zaskoczony tak gorącym przyjęciem, ale potem to już całkiem rozbawiony rzuca w moją stronę: “Fajną masz mamę”. A ja tylko spuszczam głowę jakby zbierając siły do kontrataku. Moja wrodzona skromność każe mi zaprzeczyć gorąco tym słowom i wymieniać po kolei, co kiedyś ta złota mama narobiła. Wymieniam jej wady, śmieję się z niej i na koniec wzdycham: “Oj, ty jej nie znasz…”. Efekt jest taki, że towarzysz patrzy na mnie zdezorientowany.

A Franek po kilku dniach przychodzi ponownie i zamiast zabawiać mnie, siedzi w dużym pokoju i popija herbatkę z moją mamą! Od tej chwili nie mam już spokoju. Mama wchodzi do mojej świątyni z pytaniem: “Kiedy znowu przyjdzie mój zięciu?”. Ha. Niedoczekanie. Franka to ja już nie przyprowadzę do domu. W ogóle dam sobie z nim spokój. A taki miły chłopak…

Potem nastaje era Krzyśka, Tomka, Marka, Andrzeja… Ale też szybko mija, dzięki sile wyższej – mamie. Nie dociera do niej, że odbija mi chłopaków (jeśli można tak to nazwać), a oni zamiast zauważać, jaka to ja jestem wspaniała, widzą tylko doskonałość rodzicielki. A ona chce być miła dla każdej męskiej jednostki, bo w końcu może to być mój przyszły mąż! O Matko! Ja mam dopiero siedemnaście lat!

Gdy w okresie przejściowym, między jakimś Arkiem a Michałem, nastaje cisza w moim domciu, ona rezolutnie stwierdza, że ja to “w ogóle jestem jednostka antyspołeczna” (kiedy ona znajduje czas na czytanie poradników psychologicznych?). Moje koleżanki wypytuje, czy jestem zakochana, czy nie kręci się wokół mnie jakiś adorator. One oczywiście – wcześniej ze mną ugadane – kategorycznie zaprzeczają, mówią, że szkoła, praca i brak czasu nie pozwalają na zabawę w związki. To nic, że na sąsiednim osiedlu paraduję sobie z Danielem pod ręką.

Któregoś razu wpadłam na pomysł zrobienia małego psikusa mojej spragnionej zięcia rodzicielce. Z rumieńcami na twarzy, które mam zawsze niezależnie od pogody i nastroju, wchodzę do domu, ciągnąc za sobą… siedmiolatka. Niezłomna mama zachwyca się, zagaduje, daje maluchowi ciasteczka. A ja tylko, powstrzymując radosne rżenie z udanego dowcipu, chowam się w pokoju.

Na drugi dzień słyszę: “Jaki to miły chłopiec”. Ha. Normalka Ciekawe, co powie dalej. Na pewno, żebym więcej dzieci nie przyprowadzała itp. “Niech przychodzi do nas częściej” – mówi słodko z iskierką w oczach. “W końcu musisz się już przygotowywać do macierzyństwa”.