Jasiu Wędrowniczek z tobołkiem doświadczeń [opowiastka barowa]

jasiu wedrowniczek

Tekst powstał w lutym 2005 roku. Była to reakcja na prawdziwe zdarzenie, jakim było szwendanie się po mieście w celu znalezienia miejsca w lokalu. Dzisiaj na to powiedzielibyśmy “clubbing”. Wtedy na to mówiliśmy “wkurwing”. Czytając teraz ten tekst, mam wrażenie, że był to okres, w którym mi czegoś dobitnie brakowało. I niekoniecznie piszę o piwie…

Biedny jest los równie biednego studenta. Jak już nastanie długo wyczekiwany dzień – dzień przerwy od zajęć i nauki, wtedy okazuje się, że praktycznie choćby się chciało zrobić coś niekonwencjonalnego, to nie ma jak! Żorskie* puby skutecznie uniemożliwiają dostęp do rozrywki i zabawy tym lekko uśpionym, którzy dopiero w godzinach późnowieczornych ocknęli się i stwierdzili, że „w sumie nie mają dzisiaj nic do roboty” i swe ociężałe kroki kierują do pobliskich barów.

Ale Jasiowie Wędrowniczki się nie poddają i udają się na miasto.

Już na swej drodze spotykają rozchichotane i wypucowane nastolatki, których pijacki rechot niesie się po okolicy. Myślą wtedy z nadzieją, że już też zaraz będą tak mieć… już są bliziutko tego stanu. Z nutką optymizmu w sercu otwierają drzwi pierwszego baru, pomalutku, delikatnie, bo każdy stały bywalec wie, czym grozi szybkie wejście do środka.

Stało się! Dym z papierosów, wyczuwając lekki przewiew świeżego i mroźnego powietrza, niczym zjawa nocna szybko i zaciekle leci ku tej świeżości. Przy okazji obija twarze barowiczów, mało co nie łamiąc każdemu nosa. Nozdrza, czując ten tytoniowy swąd, buntują się i zaczynają wachlować rytmicznie jakby przymierzając się do kontrataku. Wszyscy współtowarzysze w cichej zmowie zasłaniają oczy ręką i po omacku wchodzą do baru. Gdy oczy szczypiąc i łzawiąc w końcu przyzwyczają się do zadymionego pomieszczenia, wyłapują to, czego każdy się obawiał – KOMPLET! Tutaj wypada tylko siarczyście zakląć pod nosem, przy okazji zaszczycając wszystkich gapiów zaczepnym spojrzeniem spode łba, i odwrócić się na pięcie (tu proszę nie zapominać o uroczym i zmysłowym uśmiechu przeznaczonym dla ślicznej barmanki). Jeden lokal z listy skreślony.

Jasiowie idą do kolejnego celu, przy okazji zahaczając o inne lokale, w których sytuacja się powtarza. W końcu… dotarli! Boski Olimp! Kraina mlekiem i miodem płynąca. Właśnie tutaj bosko zbudowani i dobrze wyposażeni przez sztuczną naturę bogowie jednym tchem wlewają w siebie egzotyczne trunki.

Towarzysze wędrówki wygłodniałym wzrokiem omiatają całe pomieszczenie, zatrzymując się na poważnych osiemnastolatkach w wydekoltowanych bluzeczkach. Z każdego kąta emanuje przyciągający magnetyzm. Męskie spojrzenia trafiają na damski obiekt pożądania, wysyłają pobudzające fale i wywołują natychmiastową reakcję – panienki zalotnie zarzucają rzęsami, eksponują swoje już i tak perfekcyjnie odsłonięte uda poprzez paralityczne zarzucanie bioderkami na boki.

Niestety, nawet gdy olimpijski bóg odwróci swe spojrzenie, nie zniechęci tym idealnej i już rozochoconej polskiej Britnejki. Przesuwa się ona w jego pole widzenia, podsuwając mu swoje piersi pod sam nos. Uśmiecha się, kręci zachęcająco ciałem. Wije się, trzęsie jakby ogarnęły ją drgawki sugerujące nadejście jakiegoś ataku. Już wydawałoby się, że zacznie toczyć pianę z ust, gdy wtem inny heros szybko do niej podbiega otwierając wargi, z których wydobył się niemy dziki okrzyk godowy. Złapał ją mocno wpół i zaczął nią brutalnie potrząsać. Dziewczyna, wytrzeszczając do granic możliwości gały patrzy mu głęboko w zapite oczy… oblizuje zaschnięte wargi… Ma minę kocicy, która zdobyła upragniony spodeczek śmietanki. ZDOBYTY!

Poszukiwacze piwnej krainy odwrócili wzrok od parkietu, gdzie odbywała się ta sodoma i gomora. Spojrzeli na batmanów w czarnych długich płaszczach siedzących przy barze. Diabły… Ich twarze przybierały rozmaite kolory w zależności od zmienności świateł. Batmani beznamiętnie patrzyli przed siebie, od czasu do czasu zaszczycając obojętnym spojrzeniem mijające ich panienki i awanturniczych młokosów. Studenci prychnęli z lekceważeniem, ukrywając w ten sposób swą gorszość. Rozejrzeli się: KOMPLET! No nic, pozostaje tylko zaliczyć kibelek, zapiąć rozporek i omijając rozpustne dewotki skierować swe kroki do wyjścia. Byle spokojnie i bez paniki… tak, żeby nikt nie zorientował się, że uciekają z trwogą z tego rykowiska.

Teraz tylko zataczając lekkie półkole wtargnęli na rynek. Cisza i spokój… Zmrużyli oczy, ponieważ rażący blask idący od popiersia Moniuszki brutalnie ich oślepił i pozbawił orientacji w terenie. Musieli przyspieszyć kroku, odpędzając w ten sposób niestrwożonego Dziadka Mroza, który zachłannie i po kawałeczku pożerał ich ciała.

Są na miejscu. Wita ich widok trzech dorodnych czternastolatek, które objęte spazmami stoją zgięte wpół w rządku i wyrzucają z siebie żołądkowe utrapienie. Patrzą na siebie porozumiewawczo i wzruszają ramionami. Żadna nowość. Jeszcze tylko rzucają ostatnie spojrzenie za siebie. Ich wyostrzony wzrok napotkał w ciemności jakieś cienie, które wydając nieludzkie odgłosy biegały wokół bramy przy rondzie i przebiegały pod nisko opuszczoną kratą. Przy odrobinie szczęścia któryś się mocno w głowę rypnie i będzie Nagroda Darwina.

Wchodzą do środka. Tam miśkowaty boss w eleganckiej kreacji targa jakiegoś młodziaka za fraki, uważając przy tym, aby nie zabrudzić sobie nowego dresu i adidasków, ledwo co wyczyszczonych wodą z dodatkiem szarego mydła. Zatrzęśli się jak osika. W ich umyśle przewinęły się typowe scenki rodzajowe: pięść na ich twarzy, but na brzuchu, kolano na ich kroczu, krew tryskająca z nosa i tysiące odłamków połamanych i wybitych zębów. W gardle stanęła im gula. Nie zwracali na nią uwagi. Skoro już tu są muszą wejść i dać się obmacać zaczepnym spojrzeniom. Nawet trzynastolatki poddające się bardziej wpływowi alkoholu niż hormonom, patrzą na nich z ironią, jakby przeczuwając co zaraz nastąpi… Który z przybyłych wyląduje na zewnątrz z poharataną twarzą i okaleczonym ciałem.

Weszli. Rozejrzeli się i wyszli z obrzydzeniem. Wytapetowane panienki w otoczeniu goryli odprawiały taniec go-go na parkiecie, a ich bodyguardzi ze szczeniackim uwielbieniem w oczach wycierali tylko ślinę kapiącą z kącików ust. Ci, co nie lubią być w centrum zainteresowania, stali pod ścianą pijając soczek i bucząc cichutko do innych, zachwalając swój trawiasty towar i ukazując ciekawskim zawartość swojej kieszeni, nie zapominając przy tym o podaniu ceny.

Czas odwiedzić Oleńkę. Wcale niezawiedzeni z uśmiechem na ustach skierowali się do miejsca, gdzie na pewno wszystko będzie wprost idealne… Tam, gdzie rozpusta i pijackie zachowania nie mają pola do popisu.

Weszli do środka. Ciepło kominkowego ognia od razu ogrzało im zmarznięte twarze. Brakowało tylko powitalnego chleba i soli. Zadowoleni przeszli do końca pomieszczenia, gdzie przywitała ich mordka strusia, który z niemałym zaciekawieniem przyłożył dzióbek do okna i wpatrywał się w nich.** Jego pióra były już przyprószone szronem i topiącymi się płatkami śniegu. Usiedli na wolnych miejscach. Tak, tutaj zawsze są miejsca, które czekają na zbłąkane owieczki tułające się po żorskim świecie w poszukiwaniu idealnego lokum.

Lokal ugościłby jeszcze kilkanaście takich wędrowników… miejsca czekały na każdego. W końcu nic dziwnego – ostatnie ludzkie niedobitki już dawno chwiejnym krokiem opuściły lokal. W końcu była już 3 nad ranem…

___

* Żorskie od miasta Żory.

** Kiedyś w mieście Żory był bardzo popularny, lekko obskurny lokal, gdzie w ogródku chodził prawdziwy struś. Zaglądał przez ramię i ochoczo wyjadał pety z popielniczki. Strusia w końcu zgarnęli animalsi, ale w ich miejsce pojawiły się świnki wietnamki, które oddawały się kopulacji niezwykle chętnie, nie bacząc na to, że ktoś akurat pije piwo i musi (lub chce :P) na to patrzeć. TRUE STORY!